Sporo w ostatnich dniach komunikuję się ze znajomymi związanymi zawodowo z edukacją – nauczycielami, dyrektorami szkół. Rozmawiamy oczywiście o tym, jak sobie radzimy z nauczaniem zdalnym. Wszyscy – nauczyciele, uczniowie i ich rodzice.
Ale dyskusję o pomysłach na nauczanie zdalne, o platformach edukacyjnych, dostępnych online muzeach i innych instytucjach, otwieranych zasobach cyfrowych itd. hamuje jedna, podstawowa wątpliwość: czy naprawdę wszyscy uczniowie mają w domu komputer? Jaka jest jego wydajność? Czy wszyscy mają dobry dostęp do sieci? Te same pytania dotyczą zresztą także nauczycieli…
Słyszę więc historie o dzieciach, które muszą umawiać się z życzliwymi sąsiadami (świetnie, że tacy są!), którzy udostępnią im na chwilę swój komputer, aby odebrali e-maile ze szkoły. Albo o rodzinach, które mają jeden komputer na czwórkę dzieci. Także o uczniach dysponujących sprzętem sprzed tak wielu lat, że otwarcie załącznika z e-maila trwa kilka minut. Pewien nauczyciel mówi mi, że ma komputer, ale za słaby, aby móc przygotować dla swoich uczniów to, o czym – cóż, małżeństwo nauczycielskie. Z kolei pewien znajomy dyrektor – owszem, ma świetny komputer, ale mieszka na wsi i łapie zasięg internetu tylko przed domem, w określonych miejscach. I jeszcze świeży przypadek: nauczyciel rozsyła uczniom zadania do wykonania, które najpierw trzeba sobie wydrukować – bo to oczywiste, że każde dziecko ma w domu drukarkę.
Cóż, muszę przyznać, że warszawocentryzm skrzywia mój ogląd rzeczywistości. Wydaje mi się, błędnie, że pewne rzeczy są naturalne w 2020 roku, w dużym państwie w środku Europy. A nie są, niestety.